wtorek, 30 listopada 2010

20.

Chyba jednak odczuwam lekko skutki wczorajszego upadku. Mam nadzieję, że chwilowa niedyspozycja przejdzie do czwartku, a już na pewno do weekendu. Chciałabym sobie pośmigać na łyżwach. Ktoś chętny? Ale trzeb jeszcze przeżyć dwa najgorsze dni tygodnia, potem będzie z górki.

Może jutro uda się znaleźć chwilę na kurczaka w cieście. :)

poniedziałek, 29 listopada 2010

19.

Zima zaskoczyła... ale nie tylko drogowców. Praktycznie wszystkich. Pierwszy tak zimowy dzień w tym sezonie. Miło popatrzeć na płatki wirujące na wietrze, znacznie mniej miło rozbić sobie o twardy lód niektóre części ciała. Bilans po dzisiejszym dniu: dwie wywrotki, w dość spektakularny sposób. ;) Na szczęście bez urazów. Oby tak dalej.

Każde doświadczenie ma jakieś pozytywne aspekty. W taką pogodę lepiej nie latać samolotem. W taką pogodę można nieciekawie zacząć nową przygodę. W taką pogodę ma się jedynie pragnienie schować w ciepełku z gorącą czekoladą i dobra książką. W taką pogodę... mogłoby być również wręcz przeciwnie. Niezbadane są wyroki Niebios...

niedziela, 28 listopada 2010

18.

Zastanawiam się chwilami, jak wypełnić sobie czas. A potem okazuje się, że on wypełnia się sam. Albo ktoś mu w tym nieco pomaga. I czas znika. Trzeba szukać nowego, podstępnie wysupływać go z innych planów, wplątywać w nowe konstrukcje. Może pora na magiczną kartkę "to do". Kto wie... Ponoć wszystko jest kwestią odpowiedniej organizacji. Więc ja chyba nie jestem dobra w strategiach... Muszę nad tym popracować.

Mogę się oficjalnie pochwalić, znaczy nie siebie, tylko Środkowego Brata. Oficjalnie otrzymał dziś promocję lektorską z rąk świeżo mianowanego kardynała Nycza. Cały rok przygotowań i tam da da dam! Mamy nową chlubę. Gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów.

Ma ktoś do oddania ze trzy kilko czasu?

sobota, 27 listopada 2010

17.

A dziś szalałam na łyżwach, w bardzo miłym towarzystwie. Dziękuję. :)

Nadal pod wpływem Zaplątanych, aż szumi w głowie. ;)

piątek, 26 listopada 2010

16.

Zaplątani! O tak. Zaplątani, pokręceni, rewelacyjni. Byłam dziś z bratem na Zaplątanych. Polecam serdecznie. :) Roszpunka w nowoczesnej wersji, a jednocześnie nawiązująca ładnie do klasyki Disney'a, otoczona nieco dziwnym towarzystwem, które dostarcza sporych emocji. Brawo za postacie, które są wielowymiarowe i kryją własne historie. Także za sam scenariusz i mistrzowskie wykonanie. Nie muszę chyba nadmieniać, że do Julka można mieć pewną słabość... ;) Ale ciii, to tajemnica. Polecam obejrzeć.

Zwiastun i inne atrakcje: bohater - chłopak z przeszłością i ciekawą osobowością, nie to, co niektórzy Książęta Z Bajek; księżniczka - uziemiona na wieki właścicielka dłuuugaśnych włosów z drobnymi problemami emocjonalnymi i rozterkami serca, wychowywana pod kloszem, a jednak ma charakterek, potrafi nieźle przyłożyć patelnią; macocha - nieocenione wsparcie i TA ZŁA w jednym; żaba-kameleon (który robi takie śmieszne coś językiem), a na deser oprychy i Maximus. Malowniczo, prawda?

Każdy chciałby tak mieć? Zalecane samodzielne sprawdzenie.

czwartek, 25 listopada 2010

14. i 15.

A wczoraj nie było... Zasnęłam. Dziś tylko dla porządku. Nic ekscytującego się nie zadziało. Ale może zadzieje. Powinna znaleźć sobie jakieś ciekawe zajęcie... Poszukam. :)

wtorek, 23 listopada 2010

13.

W jaki dobry humor potrafi wprawić człowieka zapach aromatycznych przypraw... Niby nic takiego, trochę czosnku, imbiru, jogurcik. I kurczak pławi się do jutra. Potem reszta zabawy. Trzeba cierpliwie poczekać. Najgorsze jest to, że zrobiłam się głodna... To lepiej pójdę spać. Dobranocki.

poniedziałek, 22 listopada 2010

12.

Brum, brum, brum. Słyszałam, że ma padać śnieg. Nie powiem, żeby mi się to podobało. Wychodzę z domu - ciemno, wracam - ciemno. I jeszcze będę musiała przedzierać się przez zaspy śniegu, błota i mazi pośniegowej? Dziękuję, posiedzę w łóżku i poczekam do wiosny.

Na poprawę nastroju (swojego oczywiście) postanowiłam sprawić jutro obiadek w stylu indyjskim. Ciekawe, co z tego wyjdzie i czy ktoś w domu (oprócz mnie) to tknie. Hehehhe. Pewnie będą spoglądać nieufnie na moje wysiłki i ich efekty. Tym więcej dla mnie. ;)

Robił ktoś kiedyś ghee?

Soundtracki oczywiście z Potterów. Ale bardzo chętnie też inne. Muzyka filmowa jest jedną z moich ulubionych.

Edit: Właśnie doczytałam, że kurczaka trzeba marynować jakieś 12 godzin, a najlepiej całą nockę. Więc chyba będę ucztować dopiero w środę. Co za ironia losu. Ale jutro poczynię niezbędne zakupy.

niedziela, 21 listopada 2010

11.

Zamiast iść spać topię zmęczenie w kawie i obiecuję sobie ponownie, że to już ostatni raz odłożyłam wszystko, co miało być na wczoraj na ostatnią chwilę. Studenckie życie - pół semestru nic, a potem jeden tydzień wszystko. Czuję, że to będzie długa noc. "Fazę na Pottera" tłumię soundtrackami.

Dobranoc.

sobota, 20 listopada 2010

10.

Zbyt zmęczona, by cokolwiek nadającego się do czytania napisać. Po weekendzie powinny być jeszcze dwa dni na wypoczynek. A przede mną ostry tydzień piorunujących atrakcji (czyt. kolosów).

Powiem tylko, że Potter świetny, choć mroczny i smutny.

czwartek, 18 listopada 2010

8.

Potter w kinach! A ja nie mam biletu! I chwilowo brak perspektyw na zdobycie go z powodu braku czasu. Chyba poszukam książki i będę podczytywać ukradkiem.

Jutro znów maraton. Najlepiej byłoby umieć być w dwóch miejscach jednocześnie. Ale niestety bilokacji jeszcze nie opanowałam. Ani teleportacji, choć o to byłam już podejrzewana. ;)

Czytał ktoś ostatnio dobrą książkę wartą polecenia? Może przypadkiem kucharską?

środa, 17 listopada 2010

7.

Chciałabym już poczuć zapach piernika i cynamonu. Smak kompotu z suszonych owoców. Delikatną woń igliwia, świec, sianka. Poczuć to zadziwiające wzruszenie przy składaniu życzeń. Zaśpiewać kolędę.
Kupię sobie kalendarz adwentowy. I z czystym sumieniem będę zjadać jedną czekoladkę dziennie.

Ale jeszcze trochę. Niestety. Albo stety. Mamy dopiero połowę listopada. Dlaczego świat jest tak dziwnie zorganizowany, że najpierw nie dzieje się nic, a potem następuje nagły wysyp? I wszystko! Najlepiej jednego dnia! Na szczęście nie w jeden dzień, a w jeden tydzień. Szykuje się intensywna praca mózgu. Uroki nauki. ;) Oby do następnego weekendu.

Piekł ktoś kiedyś chleb? Tak od początku do końca zrobiony samodzielnie. Na zakwasie. Wyrobiony z miłością. Bo ja jeszcze nie. A ponoć wyrabianie ciasta dobrze działa na stres.

Jak widać dziś nic odkrywczego. Kolorowych, smacznych snów.

wtorek, 16 listopada 2010

6.

Nie będę udawać, że nie jestem zadowolona. Czynników wiele, bardzo rozmaitych złożyło się na mój stan ducha i umysłu. Począwszy od niewyspania, przez spięcia z Instancjami wyższymi, aż do ostatniego koszmarnego kwadransa, kiedy to bezskutecznie próbowałam umieścić film w aparacie. (O tym za chwilę.) Dodatkowo aura niezbyt sprzyjająca. Pojęczałabym sobie jeszcze trochę, ale nieubłaganie zbliża się pora błogości i wolę jej nie przegapić.

Miało być o filmie. I o aparacie. Od lat kilku jestem szczęśliwą posiadaczką Zenita. Przedstawię go następnym albo innym razem, żeby było wiadomo, o kogo chodzi. Zenit to legenda, ale chyba nie aż taka, żeby pisać go przez wielkie L (czyt.: wielkie el). Jeśli się mylę, a to bardzo możliwe, proszę mnie poprawić. Może jednak napiszę przez L. Bo po przemyśleniu, przynajmniej moim i dla mnie, Zenit to jednak Legenda. Nie wiem, jak się sprawy mają w całym fotograficznym wszechświatku, ale w moim domu tak było. Pierwszym właścicielem był Tata, choć ośmielę się wątpić w tę pierwszość. Więc pierwszym właścicielem w naszym domu był Tata. Nie pamiętam, ile miałam wtedy lat, ale dzień pamiętam dokładnie. Nie chodzi o datę, ale o wydarzenie. To jedno z tych wydarzeń, które z rozrzewnieniem wspomina się po latach jako jedne z większych, pamiętniejszych z dzieciństwa. Latem, przed wyjazdem na kolonie, zostałam wtajemniczona w używanie Zenita. Światło, przesłona, czas. Na początku to brzmiało jak magiczne formuły. Zamiast wziąć na wyjazd mały, plastikowy kompakcik, tachałam ze sobą całe to ustrojstwo. I to z dodatkową lampą. Jaka byłam wtedy dumna. Towarzyszył mi na wycieczkach, górskich wycieczkach... A Zenit nie jest lekki. Najważniejsze było to, że poznałam kawałeczek świata fotografii, którym sporo zajmował się w tamtych czasach Tata. Jego zdjęcia są fantastyczne. Moje z tamtego wyjazdu były co najwyżej mierne. Ale były! Kolejne próby wychodziły coraz lepiej. Niestety potem jakoś zainteresowanie przygasło. Chyba po prostu nie miałam zadatków na wielkiego fotografa, choć cały czas lubię trzymać w ręku aparat. I to taki ciężki. Prawdziwy.

Były czasy, kiedy na dwutygodniowy wyjazd musiało wystarczyć trzydzieści sześć klatek filmu. I wystarczało. Z sentymentem je wspominam. A dziś...?

Skąd pomysł wyciągnięcia Zenita? Tajemnica. Ważne, że zmarnowałam film... całe 6,5 zł! (Sprawdziłam na allegro, żeby zmniejszyć wyrzuty sumienia.)

Pora chyba spać. Buenas noches.

poniedziałek, 15 listopada 2010

5.

Zadziwiające, jak szybko mogą przychodzić zmiany. Leniwy poniedziałek kończy się zapracowanym popołudniem i wieczorem. Jeden telefon i trzeba w pośpiechu weryfikować swoje rozplanowanie czasu, którego jak zawsze brakuje. Chyba muszę sprawić sobie kalendarz. Albo zacząć używać już posiadany.

I na dodatek trzeba studentom komplikować życie. Czy tylko mnie denerwuje (delikatnie mówiąc) USOS i jego (NIE)działanie? Wrrr. Chociaż i tak jest milion razy lepiej niż na poprzedniej uczelni. Jeśli więc tu nie mogę znaleźć jednej prostej informacji, to lepiej nie wyobrażać sobie, co się działo tam... działo. A żeby temu zapobiec wystarczy zamieścić dwa zdania w widocznym miejscu i sto osób z głowy, wszyscy zadowoleni, nie trzeba wystawać w głupich kolejkach, przetrząsać pół internetu lub uczelni. Ale to by było zbyt proste. Jak to zasłyszałam w pierwszych dniach swojego studiowania: studia uczą kombinowania. Nie mogę się nie zgodzić. Mogę tylko westchnąć z ulgą, a może żalem i małym smuteczkiem, że Tutaj nie nabierze się aż takiej wirtuozerii jak Tam. Ale umiejętności przyswojone tam, zaowocują Tutaj.

Jutro niespodziewane wstawanie na ósmą, już czuję to cierpienie. Więc kolorowych snów.

niedziela, 14 listopada 2010

4.

Niedziela spokojna, wręcz leniwa, domowa. Z dobrą herbatą i pewnymi postanowieniami.

Miłego poniedziałku! ;)

sobota, 13 listopada 2010

3.


Co dziś? A właściwie wczoraj... Dzień okazał się za krótki. Bez niezwykłości. Ponura, deszczowa sobota spędzona w wyjątkowo niehigieniczny sposób. Centrum handlowe... Ale cóż poradzić na taką pogodę, kiedy nawet przejście do tramwaju to wielki wysiłek? I przegapiło się wszystkie poranne dziecięce atrakcje przez zaspanie? Nie było nawet mowy o staniu w gigantycznej kolejce do wspominanego wczoraj Kopernika. Chociaż może aura odstraszyła tłumy? ;)

Na szczęście mieszkanie w centrum ma swoje plusy - zawsze znajdzie się jakaś atrakcja. W ten weekend Multikino wprowadziło jakąś promocję - bilety po 11 . Na wszystkie seanse. I to w weekend! Długi weekend! Grzech by było nie skorzystać. Zainteresowanie wyprawą do kina przejawił jedynie najmłodszy, więc musieliśmy wybierać w repertuarze familijno-dziecięcym. A nie był zbyt imponujący. Mysi agenci i Zakochany wilczek 3D. Po obejrzeniu zwiastunów padło na ten pierwszy. Całkiem zabawny, sympatyczny film dziecięcy, jednak niezbyt porywający. Trochę pokręcony i pokomplikowany, na początku niewiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Przygoda mysiego agenta Stefana Malutkiego, którego główną misją jest nocne podbieranie spod dziecięcych poduszek wypadniętych mleczaków i zamienianie ich na monety. Problem pojawia się, gdy pewne dziecko postanawia spotkać osobiście tę nietypową "zębową wróżkę" i zadać jej kilka pytań - zupełnie jak niektórzy ze Świętym Mikołajem. Wszystko pogarsza nieudolny złoczyńca Don Podlov, który wpada na genialny pomysł upublicznienia nietypowych jak na mysz zdolności mysiego agenta i zarobienia na tym milionów. Kroi się afera, potrzebana będzie pomoc i zaangażowanie większych i mniejszych... Okazuje się, że nawet mysi agent czasem musi działać z zapleczem. Ogólnie do przełknięcia. Na szczególną uwagę zasługiwały reklamy przed filmem. ;) Zapowiada się sporo ciekawych premier. I to dziecięcych. ;)
Rango, Zaplątani - ta najbardziej mi się podoba. A na deser trzecia część Narnii.

Wybiera się ktoś na Pottera 7a? ;)

Także gdyby ktoś nie miał na jutro wielkich planów, a chciałby skoczyć do kina, to polecam Multikino. Przy obecnych chorendalnych cenach weekendowych 11 zł wydaje się wręcz śmieszne. Ogólnie obecny repertuar nie wydaje się zachwycający, ale można znaeźć coś dla siebie. Jeśli jutro tata nie postanowi wywieźć nas w jakąś głuszę i zdołam wstać wystarczająco wcześnie, może wybiorę się na Eat Pray Love. :)

Jeszcze w temacie myszek - natknęłam się przypadkiem i tak mi się spodobało, że musze się podzielić. Mouses Houses. Prawda, że cudowne i słodkie?

I hit na niedzielę - tam da da dam!


– Dzień dobry, Kłapousiu! – powiedział Krzyś, gdy otworzył drzwi i Kłapouchy wszedł do pokoju. – Co słychać?
– Wciąż pada śnieg – odpowiedział Kłapouchy posępnie.
– A tak, pada.
– I mróz bierze.
– Naprawdę?
– Tak – rzekł Kłapouchy. – Jednakże – ciągnął rozpogadzając się trochę – nie mieliśmy ostatnio trzęsienia ziemi.

A. A. Milne
moim zdaniem geniusz


piątek, 12 listopada 2010

2.

A piątek mógł minąć tak spokojnie. No nie, jednak nie mógł. Wczesnym popołudniem wpadłam na genialny pomysł, żeby zgarnąć całą czeredę, odłączyć ich od komputera i zabrać do jakiegoś muzeum. Wybór padł na Centrum Nauki Kopernik. I tu genialność pomysłu się zakończyła. Gdybym wiedziała, że podobne plany powzięło pół Warszawy...

Niczego nieświadomi przesiedzieliśmy na przystanku dobre 20 minut czekając na autobus. Oczywiście spóźnił się, potem stał w korku. Szara, warszawska rzeczywistość. A łudziłam się, że chociaż część mieszkańców opuściła stolicę na długi weekend. A jednak nie.

Już dochodząc do dłuuugaśnego budynku Centrum czułam, że coś jest nie tak.



Ale widok przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. Oczekiwania dosłownie. Kolejka ciągnęła się wzdłuż całego budynku, zakręcała i w tym miejscu stał pan strażnik z przeuroczą tabliczką.



Cudowna, prawda? Stała perfidnie dwie osoby przed nami. Pan ochroniarz powiedział, że szansa na wejście jest naprawdę niewielka. Uwierzyłam mu na słowo. Nie miałam ochoty sprawdzać samodzielnie i stać w kolejce mającej na oko jakieś 100 metrów (3 godziny stania...). Ponoć już o 7 rano była kolejka na długość połowy budynku. Także ta atrakcja chyba jeszcze trochę poczeka. Jeśli będzie ładna pogoda, to jutro może wybierzemy się do ZOO.

A... Przy okazji obleźliśmy BUW dookoła, żeby znaleźć słynne ogrody na dachu. Oczywiście były zamknięte. Znaczy część na dachu - w terminie 1 XI - 31 III można zwiedzać wyłącznie część naziemną. Ładnie tam jest, można usiąść, pomedytować, popodglądać czulące się do siebie pary.


Potem jeszcze spacer Starym Miastem, McDonald, Złote Tarasy i uznaliśmy wypad za skończony. Aktywny, wyczerpujący dzień jak na moich trzech leniuchów. Trochę jęczeli, bo po drodze zaczęło padać. Ale przecież nie są z cukru. Wcale nie było tak źle. Jak to kiedyś powiedział Kłapouchy: zawsze może być bardziej mokro.

czwartek, 11 listopada 2010

1.

Zazwyczaj okazje takie jak Święta, Nowy Rok, urodziny, skłaniają ludzi do podejmowania pewnych postanowień. Nie będę więc szczególnie oryginalna, jeśli poczynię pewne zamysły dotyczące bliższych i dalszych planów. Aby jednak nie być tak oczywistym i wpisującym się w szary tłum... coś wymyślę, nie wiem jeszcze, co takiego... ale coś wymyślę na pewno.

Tak się składa, że dożyłam jakimś cudem swoich dwudziestych trzecich urodzin i dziś, właściwie już wczoraj, obchodziłam je w gronie rodzinnym, wspierana ze wszystkich stron świata życzeniami krewnych i znajomych królika. Samo to wydarzenie nie jest może zbyt doniosłe dla narodu jako takiego, ale ładnie wpisuje się w obchody niepodległościowe. W końcu to tak miło, jak cała Polska świętuje twoje urodziny. Nawet jeśli o tym nie wie... ;) Ale może pewnego dnia stanę się poważnym, znanym, szanowanym człowiekiem, dostanę Nobla albo wymyślę coś naprawdę niesamowitego i wtedy... któż to wie.

No i w związku z tym ogólnym uniesieniem, założyłam sobie pewien mały eksperyment. Może nie do końca świąteczny i nie do końca mały, ale z pewnością brzemienny w skutkach. Przez najbliższe 365 (nie sprawdzałam, czy to rok przestępny/przestęp
czy) dni, słownie: trzysta sześćdziesiąt pięć dni, postaram się w jakiś sposób dokumentować/spisywać/pokazywać błyskotliwsze i niebłyskotliwe zjawiska zawidziane, zasłyszane, przeżyte i w inny sposób namacane na krętej drodze życia. Jako że nie jestem mistrzem w długodystansowych działaniach, a ponad to leniwcem do potęgi n-tej, będzie to wymagało sporej mobilizacji i zaangażowania. I internetu. Tak więc postanowienie trzystu-sześćdziesięcio-pięcio-dniowego dziennika mocno wykracza poza moje możliwości, wcale nie będę robić sobie wyrzutów, jeśli któregoś dnia uchybię.... sesja, wakacje, choroba, wizyty królików i inne kataklizmy do przewidzenia i nieprzewidzenia, wiadomo.

Tak więc z historyji dzisiejszych - niełatwo być obcokrajowcem w Polsce. Wydawałoby się, że Polska leży w centrum Europy, Warszawa w centrum Polski, i że w takim centrum, w restauracji, można oczekiwać możliwości dogadania się po angielsku. Nie mówimy tu o wielkiej konwersacji, ale o zwykłym zamówieniu pizzy w popularnej pizzerii. Obsługa młoda, uśmiechnięta, chętna do pomocy, ale gdy widzi przed sobą głodnego Włocha, staje zamurowana z nieciekawym uśmiechem na twarzy. Na szczęście wtedy do akcji wkracza pozostała część ekipy - poczynając od reszty obsługi kelnerskiej, przez panów robiących pizzę, aż na moim młodszym bracie skończywszy. Jak zwykle niezawodny okazał się migowy w kilku językach i odmianach. Udało się ustalić, że Italiano życzy sobie pizzę, składniki wskazał palcem, pojawił się problem przy rozmiarze. Trudno połapać się w tabelce rozpisanej po polsku, pozaklejanej różnymi promocjami, po angielsku nie idzie, bo i mówiącym jakoś nie idzie tłumaczenie i Włoch opornie słucha. Na szczęście pan pizzowy wpadł na genialny pomysł i po prostu przyniósł blaszki/kratki, na których pieką poszczególne rozmiary pizzy. Znów pokazywanie palcem i sukces. Co ciekawe... przy późniejszym zamawianiu piwa nie było już żadnych nieporozumień. ;) Zadowolony pan Italiano zasiadł przy stoliku obok nas i próbował nawiązać rozmowę z moim bratem. Angielsko-włosko-polską. I szło im całkiem nieźle. Ale szczęście nie trwało długo. Pizza nie dorównywała włoskiej pod wieloma względami, co Włoch oznajmił z wielkim smutkiem. Dodatki nie takie. Brzeg zbyt gruby, puchaty i miękki. Może też dlatego z ochotą zaproponował bratu kawałek pizzy niby to w podzięce za pomoc przy zamówieniu. Ciężkie jest życie cudzoziemca w Polsce. Zwłaszcza jeśli nie zna polskiego. To rozwiązałoby naprawdę wiele problemów...

Na deser torcik autorstwa moich niezastąpionych Rodziców. Zawisł nad nim nóż... ostatnia chwila w całości.



Nie wiem, czy ktoś będzie miał ochotę tu zaglądać/czytać/komentować. Byłoby miło... Jak ktoś mądry kiedyś powiedział: jeśli chcesz uniknąć niespodziewanych wizyt znajomych, umieść kołatkę poza ich zasięgiem. Zdaje się, że był to Kłapouszek. Tu kołatka znajduje się w wiadomym miejscu i nie trzeba się wahać, można jej użyć.


PS. Jeśli nawet ktoś nie zapomni o twoim przyjęciu urodzinowym, to na pewno po drodze zje Twój prezent lub go zniszczy.
Kłapouchy
Nie dam sobie głowy obciąć, czy tak to było. Sprawdzę. :)