wtorek, 16 listopada 2010

6.

Nie będę udawać, że nie jestem zadowolona. Czynników wiele, bardzo rozmaitych złożyło się na mój stan ducha i umysłu. Począwszy od niewyspania, przez spięcia z Instancjami wyższymi, aż do ostatniego koszmarnego kwadransa, kiedy to bezskutecznie próbowałam umieścić film w aparacie. (O tym za chwilę.) Dodatkowo aura niezbyt sprzyjająca. Pojęczałabym sobie jeszcze trochę, ale nieubłaganie zbliża się pora błogości i wolę jej nie przegapić.

Miało być o filmie. I o aparacie. Od lat kilku jestem szczęśliwą posiadaczką Zenita. Przedstawię go następnym albo innym razem, żeby było wiadomo, o kogo chodzi. Zenit to legenda, ale chyba nie aż taka, żeby pisać go przez wielkie L (czyt.: wielkie el). Jeśli się mylę, a to bardzo możliwe, proszę mnie poprawić. Może jednak napiszę przez L. Bo po przemyśleniu, przynajmniej moim i dla mnie, Zenit to jednak Legenda. Nie wiem, jak się sprawy mają w całym fotograficznym wszechświatku, ale w moim domu tak było. Pierwszym właścicielem był Tata, choć ośmielę się wątpić w tę pierwszość. Więc pierwszym właścicielem w naszym domu był Tata. Nie pamiętam, ile miałam wtedy lat, ale dzień pamiętam dokładnie. Nie chodzi o datę, ale o wydarzenie. To jedno z tych wydarzeń, które z rozrzewnieniem wspomina się po latach jako jedne z większych, pamiętniejszych z dzieciństwa. Latem, przed wyjazdem na kolonie, zostałam wtajemniczona w używanie Zenita. Światło, przesłona, czas. Na początku to brzmiało jak magiczne formuły. Zamiast wziąć na wyjazd mały, plastikowy kompakcik, tachałam ze sobą całe to ustrojstwo. I to z dodatkową lampą. Jaka byłam wtedy dumna. Towarzyszył mi na wycieczkach, górskich wycieczkach... A Zenit nie jest lekki. Najważniejsze było to, że poznałam kawałeczek świata fotografii, którym sporo zajmował się w tamtych czasach Tata. Jego zdjęcia są fantastyczne. Moje z tamtego wyjazdu były co najwyżej mierne. Ale były! Kolejne próby wychodziły coraz lepiej. Niestety potem jakoś zainteresowanie przygasło. Chyba po prostu nie miałam zadatków na wielkiego fotografa, choć cały czas lubię trzymać w ręku aparat. I to taki ciężki. Prawdziwy.

Były czasy, kiedy na dwutygodniowy wyjazd musiało wystarczyć trzydzieści sześć klatek filmu. I wystarczało. Z sentymentem je wspominam. A dziś...?

Skąd pomysł wyciągnięcia Zenita? Tajemnica. Ważne, że zmarnowałam film... całe 6,5 zł! (Sprawdziłam na allegro, żeby zmniejszyć wyrzuty sumienia.)

Pora chyba spać. Buenas noches.

1 komentarz: